niedziela, 20 października 2013

Rozdział trzeci




          Siadłam przy jedynym wolnym stoliku w kawiarni, ponieważ doszłam do wniosku, iż nawet jeśli zamawiamy coś na wynos, to i tak będziemy musieli poczekać, zważając na ilość osób niecierpliwiących się tak samo jak my. Z mojego miejsca miałam bardzo dobry widok na ladę i tym samym na stojącego w kolejce Luke'a. Przyglądałam mu się bezwstydnie, lustrując go od góry do dołu, a przez to, że okropnie się nudziłam, to zajęcie wydało mi się niesamowicie interesujące.
          Oparłam głowę na rękach i rozejrzałam się po pomieszczeniu. Było zatłoczone, a przy każdym stoliku siedziały co najmniej dwie osoby, prowadzące zawzięcie różne konwersacje. Po mojej prawej stronie znajdowało się ogromne okno zajmujące prawie całą ścianę, całkowicie odsłonięte na świat. Szeroki parapet był również zajęty przez ludzi, jednak już nie tak zawładniętymi emocjami, jak poprzedni. Większość oglądała ruch na zewnątrz lub patrzyła się w czyste niebo pokryte gdzieniegdzie małymi chmurkami. Wracając do wystroju kawiarni, można było przyznać, że ktoś się postarał. Całość musiała się podobać, a menu i tym podobne, smakować skoro to miejsce cieszyło się takim zainteresowaniem.
          Na jednej ze ścian wisiało malowidło jakiegoś krajobrazu, przypominające mi łąkę na obrzeżach Londynu, na której spędzałam niekiedy prawie całe wakacje sama, bądź ze znajomymi. Zawsze mogłam odnaleźć tam namiastkę spokoju, jednak gdy do naszej grupki dołączyły pewne osoby, mącąc przy okazji harmonię, musiałam zmienić miejsce odpoczynku.
          Pewien starszy pan, właściciel rozległych ziem niedaleko mojej oazy sprzedawał posiadłość razem z działką. Jako, że był dobrym przyjacielem mojej mamy, pozwalał mi tam przychodzić i przebywać ile tylko bym zechciała. Korzystałam więc z jego uprzejmości i na nowo mogłam cieszyć się spokojem i odkrywać nowe zakątki. Na poddaszu w owym domu urządziłam sobie prowizoryczną sypialnię, gdzie łóżkiem było kilkanaście poduszek przykrytych kocem, a żeby oświetlić pomieszczenie i nadać mu charakter, zapalałam dziesiątki zapachowych świeczek. Na zewnątrz natomiast, w sprzyjającą pogodę urządzałam sobie wycieczki wzdłuż rzeki i z powrotem, poznając niesamowite widoki i odkrywając kolejno tajemnicze miejsca i kryjówki, służące mi później jako schronienie.
          Choć tego miejsca nie pokazałam nikomu, atmosfera  tam panująca była nie do opisania i była porównywalna z własnym domem. Nie umknął mi nawet fakt, że na drugim krańcu parceli, po drugiej stronie rzeczki stał mały sklepik, do którego chodziłam po drobne zakupy, gdy stałam się naprawdę głodna. Za drobne monety można było tam dostać małe lizaki i cukierki musujące, a za trochę większą cenę batony i ciasteczka, na które często odkładałam swoje oszczędności.
          Jednak pewnego dnia, po tygodniu mojej nieobecności, gdy przyszłam do mojego drugiego domku, drewniany płot zastąpiła metalowa brama, pomalowana na czarno, a na frontowej stronie domu wisiał wielki transparent z napisem „SPRZEDANE”. Siłowałam się z klamką, jednak na próżno, więc przerzuciłam przez bramę rzeczy trzymane w rękach i zwinnie przeskoczyłam na drugą stronę. Miałam wtedy piętnaście lat i pamiętam to jakby było wczoraj. Rozdarłam swoją ulubioną kraciastą koszulę, przewiązaną wtedy w pasie, a jej skrawek został tam, ja natomiast nie chciałam się nawet po niego wracać. Wbiegłam szybko na strych i zrobiłam się jeszcze bardziej zła niż byłam poprzednio. Było pusto i nigdzie nie było śladu po mojej obecności. Nawet jednego paproszka. Schodziłam powoli po schodach wewnątrz i usiadłam na nich bezsilnie wpatrując się w ścianę. Dwa miesiące wcześniej wyryłam na niej swoje imię i datę, a pozostało po nich tylko wspomnienie. Położono tynk i pomalowano go żółtą farbą. Zastanawiałam się gdzie się podziały wszystkie moje rzeczy i czy kryjówki na polach też zniszczono. Postanowiłam to sprawdzić, lecz gdy wychodziłam z domostwa, w progu zatrzymał mnie były właściciel – ten, który obiecywał mi wieczne szczęście i spokój. Kiedy to powiedział, byłam mała i niewiele rozumiałam, a łatwowierność to była moja najgłówniejsza cecha. Teraz najwyżej bym go wyśmiała.
          - Czemu nic mi pan nie powiedział? - spytałam bez ogródek, przysuwając się do niego i mierząc go pełnym nienawiści spojrzeniem. - Jakby pan się czuł gdyby to panu zabrano część dzieciństwa? Gdzie się podziały wszystkie moje rzeczy?! - z każdym zdaniem byłam coraz bardziej wściekła, a on cofał się coraz dalej. - A może ścieżki też mi pan zniszczył, co?
          W tym momencie staliśmy na środku wielkiego podwórka, a ja zaciskałam swoje dłonie w pięści. Byłam nabuzowana złą energią jakiej nie widziałam nigdy u siebie. Była to moja gorsza odsłona, którą pokazywałam tylko wtedy, kiedy naprawdę musiałam. Tylko wtedy, kiedy było to potrzebne, czyli wtedy, gdy ktoś zabierał mi coś, co jest dla mnie bardzo ważne.
          - Nie było cię. Jak miałem ci o tym powiedzieć? - spytał, jakby była to najoczywistsza rzecz na świecie. Cóż, może była, ale chyba tylko dla niego.
          - Przez telefon?! - włożyłam w to zdanie tyle sarkazmu, ile tylko potrafiłam.
          - Zrozum, że to kiedyś musiało się stać – mówił już spokojnie i opanowanie, z bezsilnością w głosie. - Nie jesteś już dzieckiem. Nie potrzebujesz domku na drzewie i wymyślonych przyjaciół – powiedział gestykulując, a na koniec jego ręce opadły.
          Moje emocje również opadły, kiedy dał mi to do zrozumienia. Westchnęłam, uspokajając się, ale czułam, że ktoś każe mi płakać. Łzy nie opuszczały moich oczu od bardzo dawna i już zapomniałam ich oczywisty smak. Spojrzałam na mężczyznę ostatni raz i uśmiechnęłam się smutno, gdyż tylko na tyle było mnie stać.
          - Nic pan nie rozumie.
          Odwróciłam się i zabrałam z ziemi porozrzucane przedmioty, które zostawiłam wcześniej. Pociągając nosem otworzyłam sobie przejście i gdy opuściłam działkę, ta pięknie wyglądająca, samotna łza spłynęła w dół, znikając gdzieś w zielonej trawie.
          - Odwiozłem twoje rzeczy do domu! - usłyszałam krzyk, lecz nie odwracałam się.
          Nie miałam na to siły. Przeszłam ze spuszczoną głowę na drugą stronę ulicy, nawet nie patrząc czy nie pakuję się pod koła jakiegoś wozu. Ruch był tu mały, ale i tak zawsze coś może się stać. Spokojnie i bezpiecznie wracałam do tego prawdziwego domu, nie zwracając uwagi na osoby, które dobrze mnie znały, przez codzienne widywanie się w drodze do harmonii. Na pewno będzie mi brakować ich znajomości, wszechobecnej pomocy i dobrego słowa. Niestety wygląda na to, że nie będzie mi dane kontynuować tego życia. Trzeba znowu zacząć od nowa. Sama wybrałaś sobie tą drogę, Alison.
          Był to najpiękniejszy fragment mojego dzieciństwa i gdy teraz o nim myślę, chciałabym do niego wrócić. Choć wiąże się również z przykrymi wspomnieniami warto byłoby odwiedzić dawne miejsca codziennego pobytu i radości. Nie wszystko będzie się działo po naszej myśli, ale może to pomoże nam odnaleźć prawdziwe szczęście?
          - Ali?
          Wzdrygnęłam się na dźwięk mojego imienia i dopiero teraz zobaczyłam, że przede mną siedzi Blondyn, a na stoliku stoją dwie kawy w papierowych kubkach, przykryte plastikowymi osłonkami. Uśmiechnęłam się niemrawo, co chłopak odwzajemnił trochę bardziej entuzjastycznie.
          - Coś się stało? - spytał, przyglądając mi się z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, na co ja pokręciłam głową.
          - Nie, skądże – ucięłam, ujmując napój między dłonie.
          Luke podniósł się z miejsca i znów zaczął się we mnie wpatrywać.
          - Idziemy?
          Chyba za bardzo się zamyśliłam... Niewątpliwie. Wstałam i z różowiejącymi policzkami udałam się w stronę wyjścia. Jakimś sposobem udało nam się przedrzeć przez tłum, który zebrał się w kawiarni i wydostać na zewnątrz, gdzie mogliśmy wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem, nie zmąconym niczyją nadmierną obecnością. Ruszyliśmy przed siebie i co chwilę upijaliśmy łyk gorącej kawy z naszych kubków. Muszę przyznać, że była naprawdę niczego sobie. Czułam, że mój towarzysz chce mi zadać mnóstwo pytań, ale być może nie wiedział od czego zacząć. Wiedziałam, że się na mnie patrzy, choć starałam się to ignorować. W pewnej chwili odwróciłam się w jego stronę i tak jak przypuszczałam, na mojej drodze spoczęły te błękitne tęczówki.
          - Wiesz, powinnam się już zbierać – oznajmiłam, rzucając mu przepraszające spojrzenie.
          - Może cię odprowadzę? - spytał prawie natychmiast.
          - Nie ma sprawy – zgodziłam się z uśmiechem. - Tylko jest taka jedna sprawa, że ja jeszcze nie za bardzo orientuję się w tej okolicy – przyznałam trochę niechętnie.
          - Chodzi ci o to, żebym cię zaprowadził tak? - upewnił się na co ja kiwnęłam głową. - Oh, mała Ali się zgubiła – udał smutek, ale widać było po nim, że nie może powstrzymać się od śmiechu.
          - Ej, to nie o to chodzi! - oburzyłam się, przyspieszając kroku.
          - Czekaj – złapał mnie za przedramię, przez co wykręciłam się w przeciwną stronę. - To o co?

***

          Stąpał powoli, starając się nie spać z wymalowanej w jego umyśle linii na chodnikowych kostkach, ale przez wzrastające rozbawienie często wkraczał na zakazany, niesamowicie bordowy, teren. Zrezygnował z drogi pośrodku i wybrał tę skrajną. Jako, że krawężnik jest już realny, było mu trudniej, jednak nie poddawał się i brnął w swoją zabawę dalej. Myślę, że niejednym musiał uprzykrzyć życie swoim brakiem zainteresowania. W tym momencie jednak chciałoby się uwiecznić go na fotografii i pokazywać na ekranach w najbardziej zatłoczonych częściach miast, by każdy mógł go zobaczyć.
          Okazało się, że zaszłam znacznie dalej do mojej kamienicy niż myślałam. Szliśmy już od ponad dwudziestu minut, a ja nadal nie rozpoznawałam żadnego budynku w okolicy. Z czasem doszłam do wniosku, że może Luke krąży po mieście bezsensownie tylko po to, żeby mnie zdezorientować i zmęczyć. Sam cieszy się ze swojego sprytu, a ja uważam, że wszystko jest w porządku. Oczywiście jest takie prawdopodobieństwo. W każdym razie to mogą być tylko moje domysły, a idziemy tak długo, bo rzeczywiście przez swoje roztargnienie dobrnęłam w niewiadomą okolicę.
          Zerknęłam na Luke'a, który był przesadnie skupiony i dalej nie przestawał spacerować po krawężniku. Próbowałam jakoś zwrócić na niego swoją uwagę, jednak on zdawał się tego nie zauważać. Wystarczyło, że jeszcze na niego nie nakrzyczałam i nie machałam mu ręką przed twarzą. A może to nie jest taki zły pomysł...
          - Długo jeszcze tak będziemy iść?! - spytałam w końcu znużona, a moje nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa.
          Nie to, żebym miała słabą kondycję, ale jak się tak tylko idzie, bez celu, nie zajętym niczym, to na czymś trzeba się skupić. U mnie padło na wytrzymałość.
          - Już myślałem, że nigdy nie zapytasz – odparł z ulgą i zaprzestał poprzedniej czynności na rzecz dorównania mi kroku. - To już niedaleko, ale i tak nadal niczego mi nie wyjaśniłaś.
          To był akurat fakt, ale nie rozumiałam, co on miał teraz do rzeczy. Nalegał, żebym opowiedziała mu o wszystkim, ale ja nie widziałam takiej potrzeby. Musiałby sobie na to zasłużyć, a jak na razie tylko się wygłupia.
          - Jak już mówiłam, nie mam czego, a teraz może mi wyjaśnisz, gdzie my jesteśmy? - ucięłam, a w pytaniu dało się wyczuć nutkę ironii.
          On zaśmiał się gardłowo i spuścił głowę, po czym skręcił za budynkiem, a ja podążyłam za nim, przewracając oczami. Zatrzymał się i patrzył się na mnie z rękami w kieszeniach kurtki. Na początku nie wiedziałam za bardzo o co może mu chodzić i uniosłam brwi w geście zdezorientowania. Ten odchrząknął, po czym przeniósł wzrok przed siebie. Spojrzałam odruchowo w tym samym kierunku i zobaczyłam znaną mi już kamieniczkę z szerokimi, drewnianymi ramami okiennymi i zdartą farbą na ścianach budynku.
          - Emm no tak, to skoro już wiem – zaczęłam, lekko zmieszana, jednak miałam nadzieję, że na moją twarz nie wkroczyły rumieńce. - To chyba już pójdę.
          Chłopak przygryzł wargi i pokiwał w skupieniu głową, po czym uśmiechnął się do mnie.
          - Miło było cię poznać – powiedziałam i odwzajemniłam jego gest.
          Odwróciłam się, zmierzając w stronę drzwi wejściowych, jednak wciąż czułam, że przygląda mi się, a ja powinnam jeszcze coś powiedzieć, bądź zrobić. Powoli wykręciłam się, by znowu na niego spojrzeć, a słowa same chciały wypaść mi z ust.
          - Dasz mi swój numer telefonu?
          Na jego usta wkroczył poznany już przeze mnie uśmiech plus dołeczki, lecz tym razem krył w sobie trochę chytrości.
          - Bardzo chętnie, tylko jeśli ty dasz mi się lepiej poznać – zaznaczył, na co ja się zaśmiałam, ale chyba nie miałam wyjścia.
          - A może zrobimy tak, że ty dasz mi ten numer, a ja do ciebie zadzwonię i wyjdziemy gdzieś, opowiem ci o sobie... Co ty na to? - próbowałam się wykręcić, a on wreszcie uległ wyjmując swój telefon komórkowy i podając go mi.
          Ze zwycięskim uśmieszkiem przepisywałam cyferki, później oddając własność jego właścicielowi i żegnając się po raz ostatni. Odprowadził mnie wzrokiem do drzwi, a następnie byłam znów skazana na samotność.
          Wtargnęłam do mieszkania, rzucając się od razu w stronę lodówki. Nie pomyślałam jednak wcześniej, że może mi zabraknąć jedynej najważniejszej rzeczy. Otóż tak to jest, droga Alison, że gdy przeprowadzasz się do zupełnie nowego mieszkania, lodówka ma w swoich zasobach tylko światło. A i to nie zawsze.



niedziela, 6 października 2013

Rozdział drugi




            Moja głowa opadła na klatkę piersiową, ciężka od zmęczenia. Zaledwie pół godziny temu nastąpiła niezbyt przyjemna przesiadka, po której leciałam już prosto do Australii. Długa podróż dawała o sobie znać, więc byłam pewna, że prędzej czy później odbije się na mnie w postaci zapadnięcia w krainę głębokiego snu. Ludzie wokół mnie byli cicho i mogłam sądzić, że są równie znużeni, jak ja. Jeszcze na granicy przytomności umysłu zamrugałam kilka razy i oparłam ciężką głowę o szeroką poduszkę, którą wzięłam ze sobą właśnie na tą „okazję”. Przyciągnęłam ją bliżej twarzy i będąc już w stu procentach przygotowana na spokojny sen, pozwoliłam opaść swoim powiekom.
            Obrazy, które przewijały się przed moimi oczami nie przypominały mi czegokolwiek znajomego. Było to wielkie pomieszczenie. Zostało przyciemnione, lecz z wielu stron docierały do mnie kolorowe światła lamp. Jakby z oddali dobiegał mnie dźwięk gitary basowej, przerywany czyimś śpiewem i stłumionym piskiem. Do gry dołączyła druga gitara i niskie uderzenia bębna basowego. Piosenka, którą z początku trudno mi była rozpoznać, okazała się dobrze mi znana. Kiedyś słuchałam jej na okrągło i znałam dosłownie każdy wers. Sam utwór, który aktualnie rozbrzmiewał był niesamowity i równie wspaniały, co oryginał. Ale oryginałem nie był. Nie przypominam sobie bym kiedykolwiek słyszała jakąkolwiek zmienioną jego wersję, więc dlaczego uczestniczyłam teraz w najlepszym koncercie, na jakim mogłabym być?

***

            Stałam przed potężnymi drzwiami w kolorze przypominającym heban i zastanawiałam się co mam właściwie teraz zrobić. Nowe miejsce, brak znajomości, inna strefa czasowa, a na domiar złego zupełnie inna pora roku... Niektórzy na moim miejscu najprawdopodobniej zwariowaliby bądź chcieli wracać stąd jak najszybciej, ale ja byłam ich odwrotnością. Postanowiłam, że coś zrobię ze swoim życiem – więc to zrobię. Minie sporo czasu zanim się przyzwyczaję, lecz biorąc pod uwagę wszystko, o co powinnam zadbać, by mieszkało mi się tu dobrze, zapomnę o niedogodnościach i jakoś się dostosuję. A przynajmniej taki jest mój plan.
            Weszłam do mieszkania i zamknęłam drzwi, przekręcając w zamku kluczyk, do którego doczepiona była zawieszka z numerem 502. Jako, że przed wejściem nie ma żadnego znaku, że właśnie taka liczba będzie teraz przewijała mi się przed oczami przez długi czas, ma okazję być przynajmniej na kluczach. Lepsze to niż nic. Moje walizki stały obok siebie pod ścianą i czekały, aż je rozpakuję. Wszystkie ściany w przedpokoju połączonym z salonikiem pokryte były ciemnofioletową tapetą upstrzoną gdzieniegdzie jaśniejszymi i mocniejszymi w odcieniu, kropkami. Po mojej prawej stronie znajdowało się przejście do nieznanego mi dotychczas pomieszczenia, lecz zgaduję, że mogła to być kuchnia. Z przejmującej mnie ciekawości weszłam do wspomnianego korytarza. Sunęłam dłonią po ścianie badając jej fakturę i przy okazji szukając włącznika światła. Pora dnia nie sugerowała włączenia dodatkowego oświetlenia, lecz wolałam się ubezpieczyć na wypadek różnych, niestworzonych wizji. Jakkolwiek to brzmi, mogłam zostać napadnięta przez wyskakującego zza rogu obcego, bądź skazana na naglą ciemność za oknem, choć ani w jedno, ani w drugie trudno mi było uwierzyć. Gdy udało mi się ostatecznie wymacać coś, co jednoznacznie przypominało w dotyku włącznik sztucznego, domowego światła, wiedziałam już, gdzie się znajduję. Korytarzyk był mały i ciasny, w kolorach purpury. Po jednej stronie znajdowały się wąskie drzwi z małym okienkiem, przypominające te łazienkowe. Dotarłam do oczekiwanego przeze mnie pomieszczenia i byłam pod wrażeniem. Naprzeciwko mnie, do kuchni, przez dwuskrzydłowe okno, wpadały promienie słońca. Wzdłuż lewej krawędzi ustawione były szafki w kolorze jasnego błękitu, przykryte blatem z czarnego granitu. Nad nimi wisiało jeszcze kilka szafeczek i półek, jak na razie, pustych. Na wprost stała dwudrzwiowa lodówka, mała kuchenka i jeszcze jedna szafka. W kilku punktach na suficie widniały małe, okrągłe lampki, dające piękną poświatę i klimatyczny nastrój. Wszystko współgrało ze sobą robiąc niesamowite wrażenie.
            Wróciłam do salonu i opadłam na sofę, stojącą tyłem do drzwi wejściowych. Ściągnęłam jakimś sposobem swój jaskrawożółty komin przez głowę i odrzuciłam go na oparcie. Zatopiłam się w miękkim siedzeniu, wydymając usta i rozglądając się. Na prostym zegarze z dużymi cyframi, wskazówki pokazywały godzinę dziewiątą z minutami. Przekartkowałam w myślach dziennik na dzisiejszy dzień i z moich planów wynikało, że za niecałe dwie godziny mam umówione spotkanie w sprawie pracy. Moja mama wszystko załatwiła, a moim zadaniem było tylko postępować zgodnie z planem. Jak dobrze, że to tylko kilka pierwszych dni...
            Wygrzebałam się z trudem z sofy i podeszłam do pierwszej walizki. Zaciągnęłam ją do jedynego, osobnego pokoju z drzwiami i położyłam ją na łóżku, które było nienagannie pościelone. Zaczęłam wyciągać wszystkie swoje ciuchy i wkładać je do szafy, wieszając koszule i inne na wieszakach, a resztę składając w równą kostkę i umieszczając je na dolnych półkach. Część ubrań byłam zmuszona powkładać do szuflad komody stojącej zaraz obok szafy, ponieważ przez swój nadmiar nie zmieściły się w jednym miejscu. Kosmetyki pozanosiłam do łazienki połączonej z toaletą, dzięki czemu pomieszczenie nareszcie wyglądało na używane. Ogólnymi porządkami postanowiłam zająć się później, zważając na goniący mnie, jak zwykle ostatnio, czas i przekładając je na popołudnie. Niby nie było tak źle, ale najlepiej też nie. Zwyczajne, długo nieużytkowane mieszkanie.
            Po tym, jak uporałam się z drugą walizką i plecakiem, który mieścił znacznie więcej, niż by się wydawało, posprawdzałam wszystkie okna, czy aby na pewno są dokładnie pozamykane i zajrzałam do każdego pokoju, upewniając się, że jest pusto i spokojnie. Odepchnęłam na bok rękaw mojego płaszcza i zerknęłam na mały zegarek. Mam pół godziny. Już wiem, że nie lubię życia w biegu.
            Nie musiałam się przebierać, stwierdzając w myślach, że nie powinnam odstraszyć wyglądem swojego – być może – przyszłego pracodawcy. Wybiegłam z mieszkania, łapiąc po drodze szalik i jasnobrązową beanie. Pogoda na zewnątrz nie była dosyć sprzyjająca, a jej sytuacji nie polepszała trwająca właśnie jesień. Nie mogłam uwierzyć, że cieszyłam się z wiosny, która słabo widoczna – ale jednak – zawitała do Londynu, a tu muszę przeżywać nagłe przerzucenie się na odwrotną porę roku. Znowu będę musiała przechodzić przez męczący okres zimowy. Wszędzie biały puch, czyli tak zwany śnieg. Śnieg, śnieg i jeszcze raz śnieg, a temperatura – bez komentarza. Tak więc męczarnia totalna, a zero z tego korzyści.
            Zaraz po opuszczeniu kamienicy poczułam przejmujące zimno i chłodne, suche powietrze, otulające moją twarz. Poprawiłam czapkę i zapięłam ostatni guzik płaszcza. Nie mogłam doczekać się, aż wejdę do ciepłego budynku, odbędę tą obowiązkową rozmowę i z uśmiechem na ustach wrócę do swojego nowego mieszkanka, by cieszyć się i odpocząć. Odpoczynek – tego było mi trzeba najbardziej. To, że przespałam dwie godziny w samolocie, nie dało mi praktycznie nic i nadal byłam niesamowicie zmęczona. Na samą myśl o spokojnym śnie zaczęłam ziewać bez opanowania, przyciągając tym zdziwiony wzrok przechodniów. Nie miałam nic przeciwko przedłużającej się nocy pod miękką, cieplutką kołdrą, dzięki której mogłabym normalnie funkcjonować. Określiłabym stan, w jakim się znajduję jako niespełnione marzenie, do którego ktoś za wszelką cenę stara się mnie nie dopuścić. Dziwne, ale prawdziwe.
            Znalazłam się w tej bardziej zatłoczonej części miasta i byłam zmuszona omijać wielu ludzi, którzy przechodząc obok mnie, uśmiechali się, a z mojego punktu widzenia wyglądało to, jakby chcieli dodać mi otuchy, bo wiedzieli, że jest mi teraz potrzebna. Odwzajemniałam te gesty, podnosząc się trochę na duchu. Robiąc się onieśmielona tymi wszystkimi spojrzeniami, spuściłam głowę i nie patrzyłam więcej na przechodniów.
            Droga do ustalonego miejsca minęła mi szybko i już zaraz mogłam poczuć to wymarzone ciepło. Ściągnęłam szalik oraz czapkę i schowałam je do kieszeni. Rozpięłam płaszcz, rozglądając się po pomieszczeniu, które do małych nie należało, szukając wśród zgromadzonych osób tej jednej, z którą się umówiłam, potrzebnej mi akurat w tym momencie.

***

            O mały włos nie zabiłam się o własne nogi, nie tylko przez sznurówki, które wypadły zza cholewek moich trampek, ale i z powodu podłego humoru, który raczył nawiedzić mnie niecałe piętnaście minut temu. Może dla tych ludzi nie wyglądałam na dobrego pracownika? Co z tego, że jestem bardzo młoda... Jak widać, niektórzy nie podchodzą z entuzjazmem do niedoświadczonych osób, zza granicy, na dodatek płci żeńskiej. Swoją drogą, może to nie była praca dla mnie? Księgarnia to miejsce, gdzie widuje się za ladą starsze panie, nie zawsze potrafiące używać kard kredytowych, ułatwiając tylko sobie przez zamianę środku płatności na gotówkę. Przecież zawsze mogę poszukać czegoś innego.
            Gdyby ktoś popatrzył na mnie teraz zapewne pomyślałby wariatka albo ewentualnie smutna, przybita i potrzebująca wsparcia dziewczyna, nie znająca tutaj absolutnie nikogo. Może to dlatego, że właśnie tak się czułam? Dopiero co przyjechałam, a już zaliczyłam pierwszą porażkę. Otóż "nie potrzebują takich ludzi jak ja", a ja tylko marnowałam swój czas i niepotrzebne nerwy na przychodzenie tam i słuchanie tego, ile to jeszcze muszę się nauczyć. Chyba stanie za kasą nie jest takie skomplikowane?! No błagam.
            Wracałam więc z beznadziejnym humorem i nie pragnęłam teraz bardziej niczego niż tego wymarzonego łóżka, pierzyny i ewentualnie gorącej herbatki... albo kakao. Uporczywie wbijałam wzrok w czubki swoich butów, które wydawały mi się aktualnie najciekawszą rzeczą, pomijając granatowy pasek, odbijający się od moich nóg. Mogłam tam wrócić i wykrzyczeć temu facetowi, co akurat chodziło mi po głowie, ale sobie darowałam. Zdecydowanie nie chciałabym pójść siedzieć za naruszanie godności osobistej i tym podobne.
            Zderzyłam się z czymś miękkim i odbiłam się, lecz moje ramiona zostały oplecione przez czyjeś dłonie, chroniąc mnie tym samym przed upadkiem na twardy chodnik. W jednej chwili zawładnęło mną kilka uczuć. Między innymi strach przed obcą osobą, ulga – w końcu ten ktoś mnie uratował, poczułam się niekomfortowo, bo zbłaźniłam się przed kimś i nie wiedziałam jak z tego wybrnąć oraz nikła radość, próbująca zamaskować złość, która mną zawładnęła. Powoli podniosłam głowę, obawiając się najgorszego. Oto nastąpił najlepszy moment w moim dotychczasowym życiu.
            Przede mną stał wysoki chłopak ze słabo widocznymi blond włosami, ukrytymi pod czarną beanie. Uśmiechał się promiennie, pokazując dołeczki w policzkach, a jego błękitne oczy cieszyły się razem z ustami. Nie sądziłam, że są tu tacy przystojni faceci...
            - Przepraszam bardzo. Ja nie chciałam.. na ciebie wpaść. Wybacz – bełkotałam bez ładu i składu, wywołując tym chytry uśmieszek na jego twarzy.
            - No ja mam nadzieję, że nie chciałaś – powiedział, puszczając do mnie oczko.
            Zawstydziłam się lekko i wtedy dotarło do mnie, że wciąż tkwię w jego objęciach, a on nie ma zamiaru tego zmieniać.
            - Emm, przepraszam, ale czy mógłbyś mnie już puścić? - spytałam delikatnie, starając się go nie odstraszyć.
            - Ah tak – wydukał zmieszany i rozluźnił uścisk. - Jestem Luke – powiedział, wyciągając rękę w moją stronę.
            - Alison – odparłam i uścisnęłam jego dłoń. - Ale znajomi mówią mi Ali.
            - W takim razie Ali... - zaczął uśmiechając się niepewnie. - Czemu jesteś smutna?
            To pytanie padło ni z tego ni z owego, a gdy zorientował się, co powiedział, podrapał się po karku. W jego oczach widać było szczere zaniepokojenie, przeplatające się ze... złością? Jeśli tak to na samego siebie. 
            - Nie jestem smutna. Jestem wściekła – rzuciłam i wyminęłam go, idąc w poprzednim kierunku.
            Zaraz pojawił się znów obok mnie, wpatrując się we mnie pytająco. Zerknęłam na niego i westchnęłam cicho.
            - A jak ty byś się czuł, gdyby nie przyjęli cię do pracy, w której miałeś pewne miejsce od dłuższego czasu tylko dlatego, że jesteś za młody?! - wyrzuciłam z siebie, ale zaraz postanowiłam się opanować.
            Wielu ludziom się nie udaje, ale to nie powód, by obarczać swoją złością innych. Spojrzałam na niego ponownie, lecz on już nie patrzył na mnie. Szedł z wzrokiem wczepionym w swoje buty, z rękami w kieszeniach ciemnozielonej kurtki, ze smutkiem wymalowanym na twarzy, tak jak ja jeszcze kilka minut temu. Momentalnie zrobiło mi się go szkoda i obudziła się we mnie chęć jak najszybszego naprawienia wyrządzonej szkody. Ale czy aby nie za późno?
            - Przepraszam, że na ciebie nakrzyczałam. Nie powinnam tego robić. Nie zasłużyłeś na to – odparłam, a powietrze uleciało ze mnie w zawrotnym tempie.
            - Teraz będziemy siebie nawzajem przepraszać? - zadał mi pytanie, wnioskując po jego rozbawionej minie, retoryczne. - To nie twoja wina. Też bym się zdenerwował.
            - Mogę ci to jakoś wynagrodzić? - spytałam szybko, bo czułam narastające we mnie zniecierpliwienie.
            W nagrodę dostałam szeroki uśmiech, oprawiony z dwóch stron w prześliczne dołeczki i słodkie woreczki pod oczami, dające mi pełną zgodę na wykonanie mojej propozycji.


Mamy drugi rozdział! Dziękuję Wam za wszystkie komentarze i miłe słowa :) Bardzo mi pomagają i wiele dla mnie znaczą, więc bardzo bardzo dziękuję :)
Przez te dwa tygodnie działo się u mnie więcej niż moglibyście sobie wyobrazić. Ciągle jakieś zamieszanie, głównie przez "problemy" - które problemami nie powinny być - osobiste i wiele wiele innych... Padam z nóg... Miałam bardzo mało czasu na pisanie, ale jednak się udało :)
Więc dziękuję jeszcze raz za wsparcie i cierpliwość i do następnego ;)
Pozdrawiam Was i kocham.
~ Ola .

Tropicselly